Na początku lipca z Zurichu wystartowała jedna z edycji kultowych zawodów triatlonowych Ironman. Wśród kilku tysięcy zawodników mieliśmy swojego człowieka, Artua Kurka, który udowodnił, że po 40-tce można zrobić bardzo wiele. Z czasem 10:04:37 Artur pojawił się na mecie jako najszybszy z Polaków! Oto jego wrażenia…
Triatlon to piękna dyscyplina sportu, ale też piekielnie trudna. Dotychczas udało mi się ukończyć trzy triatlony: dwa na dystansie Ironman i jedną połówkę Ironmana. Wydaje mi się, że połówka jest świetnym dystansem, na którym w miarę wytrenowany sportowiec nie poczuje bólu, za to podczas Ironmana musi boleć zawsze ;).
Trenowanie pod triatlon to przede wszystkim realizacja planu teningowego. Obie sprawy testowałem na własnej skórze w 2010 roku krótko przed zawodami w Borównie i w tym roku przed startem w Ironman Switzerland w Zurychu. Plan ogólny chyba sobie nieźle nakreśliłem, gorzej było z realizacją. Zwłaszcza ostatnie treningi przed startem nie wypaliły tak jak chciałem ze względu na pogodę i obawę przed przeziębieniem. Chciałem dużo przejechać rowerem, tak po prostu w miarę mocno jeździć przez 4–5 godzin w weekend. Plan musiałem skorygować i zamiast na rowerze, siedziałem w wodzie i biegałem w deszczu. Miałem niestety poczucie, że za mało trenowałem na rowerze i mogę mieć kłopoty podczas trudnego etapu rowerowego w Szwajcarii. Na szczęście triatlon to też taka dyscyplina sportu, która pozwala bezboleśnie, bez większego wpływu na plan treningowy, zmieniać go w miarę aktualnego samopoczucia, dostępu do infrastruktury sportowej lub pogody. Wybierałem po prostu to, co mogłem akurat trenować: basen, jezioro, bieganie w różnym terenie lub jazdę na rowerze.
Tuż przed startem z plaży w Zurychu czułem dziwny niepokój. Wokół mnie taplało się w wodzie około 2 tysięcy zawodników z całego świata. 15 minut przed syreną startową sędziowie wygonili nas z wody. Ja jak zwykle nie mogłem dopasować okularków – jakby nieszczelne, ale okazało się w czasie pływania, że ta odrobina wody w okularach świetnie zmywała parę wodną ze szkieł. Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji. Pierwsze (były dwa) okrążenie płynąłem w takiej gęstwinie ludzkiej, że bałem się o życie – na żadną stronę nie mogłem swobodnie oddychać. Dopiero na drugim kółku zacząłem mijać rywali. W strefie zmian stwierdziłem, że obok mojego stoją jeszcze te wypasione maszyny, które podziwiałem przed startem. Chyba żadna z nich nie minęła mnie na etapie rowerowym. A więc to tylko takie straszaki – nie sprzęt jeździ. Na rowerze czułem się świetnie, pozycja była w miarę dopasowana, częste podjazdy pozwalały na zmianę uchwytu kierownicy, a na zjazdach musieliśmy podnieść się z leżanki. Organizatorzy ustawili znaki zakazujące używania ich ze względu na bezpieczeństwo. Słusznie, bo rozpędzałem się nawet do80 km/h. Podjazdy były długie, zwłaszcza dla mnie – brakowało mi wyższych przełożeń – nie spodziewałem się aż takiej stromizny. Pomimo braków sprzętowych nadal wyprzedzałem rywali, cieszyłem się, że daję sobie radę na moim staruszku mijając wielokrotnie droższe i lepsze rowery. Wiele razy wstawałem z siodełka już na pierwszym okrążeniu i obawiałem się drugiego, na którym będę na pewno zmęczony. Żeby opóźnić ten proces podjadałem batoniki i żele energetyczne kiedy tylko sobie o tym przypomniałem. Pobierałem też wodę i izotonik od wolontariuszy. Niestety dwa razy wypadł mi bidon z izotonikiem i musiałem przez 2 godziny jechać tylko „na wodzie”. Kilka razy napotykałem peletoniki z oszustami, którzy wozili się na kole. Wyprzedzałem ich, ale wszyscy łapali się na moje koło i jechali za mną. Udało mi się rozerwać takie towarzystwo 3 razy, podczas niewielkich podjazdów, ale kosztowało mnie to sporo sił. Odpokutowałem takie harce na ostatnim podjeździe,5 kmprzed końcem etapu rowerowego. Na2 kmpodjeździe na Heatbreak Hill złapał mnie skurcz w udzie, musiałem nieco zwolnić. Na szczęście za chwilę byłem na szczycie i na zjeździe udało mi się rozluźnić mięsień. Wzorem jadących przede mną zawodników tuż przed matą w strefie zmian wyjąłem stopy z butów i nie zatrzymując się, w skarpetach wbiegłem na dywan, odstawiłem rower na wieszak, założyłem czapeczkę, buty i po 1 minucie znowu byłem na trasie.
Początkowo biegłem bez problemów, doping bardzo pomagał utrzymać mi w miarę szybkie i równe tempo. Rodzina na trasie, pozdrowienia, pełen komfort. Trochę niepokoiło mnie to, że z taką łatwością wyprzedzałem rywali – może biegłem zbyt szybko? Kłopoty zaczęły się po22 km. Bałem się o to, żeby nie przejść do marszu i znacznie zwolniłem tempo. Nie po to jednak jechałem taki szmat drogi, żeby Edyta z Zosią oglądały mnie poddającego się na zawodach. Jeszcze próbowałem poderwać się do walki o złamanie 10 godzin, ale problemy żołądkowe ostudziły moje zapędy. Walczyłem już jedynie o to, żeby nie korzystać z toalety: piłem colę i jadłem delikatne przekąski rozdawane przez wolontariuszy na trasie biegowej.
Wbiegnięcie na metę takich zawodów było dużym przeżyciem. Chciałem nawet chwycić Zosię i razem z nią dobiec do mety, ale barierki wydawały mi się tak wysokie, że chyba bym jej nie uniósł. Cieszyłem się jednak, że moi najbliżsi byli tam razem ze mną.
Nie udało się pokonać 10 godzin, mój czas Ironman Switzelrand to 10:04:37. Na pocieszenie pozostaje mi fakt, że nie była to najszybsza trasa. Zwłaszcza pływanie w ciżbie dwóch tysięcy ludzi i184 kmrowerem z podjazdami na1300 metrównie pozwalały na rozwinięcie pełnej prędkości i utrzymanie jej na długim dystansie. Za rok spróbuję powalczyć o Hawaje. Byłem najlepszym Polakiem w tym roku w Zurychu, zająłem 25 miejsce w kategorii wiekowej i 128 w klasyfikacji ogólnej:
24 Artur Kurek (POL) 10:04:37 (128) swim01:18:04 (188 936) t100:02:32 bike05:31:06 (52 261) t2 00:01:03 run03:11:48 (5 39)
Zdjęcia: Edyta Kurek
Więcej fotek: http://www.finisherpix.com/search.html?&bib=1289&pcevent=0033