Nie jestem najlepszym narciarzem. Trudno w ogóle uznawać się za narciarza, jeśli spędza się na nartach średnio kilka dni w sezonie. Nie to, żebym nie chciał więcej, ale jakoś nigdy się nie udaje. A zawody skiturowe, chociaż od dawna planowałem, jakoś zawsze były nie po drodze. Tym razem dzięki TRAILteamowi (głównie dlatego, że się zadeklarowałem i już nie miałem wymówki ;-) wreszcie się udało.
VII zawody Polarsportu odbyły się na Mosornym Groniu w Zawoi, czyli u stóp Babiej Góry. Pogoda od rana była super, śnieg trochę mniej, bo taki zamarznięty poodwilżowy. W każdym razie, zanim jeszcze mogłem się o powyższym sam przekonać, zobaczyłem na parkingu pod wyciągiem spore ilości skiturowców ubranych w zawodnicze gumy (kombinezony startowe), obutych w najnowsze modele race’owych butów i trzymających w rękach leciutkie nartki. Im bliżej miejsca startu, tym było ich więcej. Żeby nie było wątpliwości, kompletni amatorzy też byli, ale ilość osób ewidentnie bardzo sportowo nastawionych do startu znacznie przerastała moje wyobrażenia o tego typu zawodach. No dobra, ja też założyłem biegowe lycry, ale sprzętem dysponowałem zdecydowanie bardziej turystycznym. Niby wiadomo, że sprzęt się sam nie ściga i że przyjechaliśmy tylko po naukę, ale zazdrość jednak była ;-)
Na odprawie w budynku knajpki na górze wyciągu Mosorny Groń dowiedzieliśmy się, że trasa została zmodyfikowana względem planów z powodu trudnych warunków śniegowych w lesie i ostatecznie mieliśmy do pokonania 11 km: start pod górę na Cyl Hali Śmietanowej, zjazd na północ, powrót na górę, zjazd na południe i powrót pod górę na miejsce startu. Razem 700 m przewyższenia.
Krótko po jedenastej wszyscy ustawili się na linii startu i ruszyli. Ja dałem się trochę przyblokować, więc potem musiałem nadganiać. Może to specyfika tych zawodów, ale start był bardziej podobny do maratonów rowerowych niż zawodów biegowych – jeśli na początku znajdziesz się w złym miejscu stawki, potem trudno będzie przedrzeć się do przodu – trzeba jednak pamiętać, że na zawodach zarejstrowano rekordową frekwencję w skali Polski. Początek był jeszcze szeroki, po wyratrakowanym i prawie płaskim grzbieciku, gdzie znaczną przewagę dawały wąskie, szybkie foki (dla niezorientowanych – pasy specjalnego materiału naklejane na ślizgi narty, żeby ta nie zsuwała się na podejściu), pozwalające podbiegać jak na biegówkach. Wkrótce jednak zrobiło się węziej i stromiej, więc trudno było już wyprzedzać. Wreszcie przed samym wypłaszczeniem szczytowym było krótkie wystromienie, na którym z kolei zawodnicy z szerszymi fokami męczyli się trochę mniej i w zasadzie nie musieli podchodzić zakosami.
Na szczycie następowała zmiana, czyli zdjęcie fok do zjazdu. Trasa była oznaczona pod tym względem bardzo wygodnie – na podejściach znaczyły ją żółte chorągiewki, na zjazdach – czerwone, więc nie trzeba było myśleć, gdzie zakładać i ściągać foki. Tu zobaczyłem tylko, jak lepiej przygotowani zawodnicy w ciągu kilkunastu sekund zrywają foki nie ściągając nart i ruszają do zjazdu. Przy turystycznym sprzęcie nie jest to możliwe i, nie ukrywajmy, sprawność sprzętowa nie ta, więc ja zabawiłem tam trochę dłużej.
Zjazdu się trochę bałem, bo byłem pewien, że większość uczestników jeździ lepiej ode mnie i będę zawalidrogą na wąskich przecinkach. Okazało się, że martwiłem się niepotrzebnie – zjazd z poprawną techniką jazdy nie miał nic wspólnego i chodziło wyłącznie o umiejętność utrzymania się na nogach. Ponieważ dysponuję pewnym doświadczeniem w jeździe po górach na zupełnie nieprzystosowanych do tego biegówkach, to szło mi nadspodziewanie dobrze. Może nie wyprzedzałem, ale też nie traciłem.
Zmiana na podejście była w odróżnieniu od poprzedniej bardziej demokratyczna, bo tu zdjąć narty musieli wszyscy. Bardziej doświadczeni zawodnicy oczywiście znowu ogarnęli się błyskawicznie a ja jakby trochę wolniej. Swoją drogą, kiedy rozpoczynałem drugie podejście, zwycięzcy chyba właśnie zbliżali się do finiszu – tak przynajmniej wynikało z dobiegających z dala odgłosów.
Na drugim podejściu było już zdecydowanie luźniej, tu znowu przy małym nastromieniu przydałyby się szybkie foki, żeby nie człapać tylko sunąć do góry. To podejście aż do kolejnej zmiany było proste i łagodne – nic się na nim nie działo. Po zmianie na drugim zjeździe ze zdziwieniem stwierdziłem, że wyprzedzam innych zawodników. Moim zdaniem było łatwo, ale niektórzy jechali strasznie zachowawczo – może to znowu kwestia tego, że mam więcej doświadczeń narciarskich z jeżdżenia po różnych krzakach niż po stoku i mi to po prostu podeszło.
To jednak, co zarobiłem na zjeździe, zaraz straciłem na pokonywanym bez fok odcinku niemal płaskiej stokówki. Łyżwa mi nie szła, bo nierówno, zdjęcie nart okazało się pomyłką. Wyglądało to rozpaczliwie nie tylko w moim wykonaniu. Wreszcie znaleźliśmy się z powrotem na stoku i do mety czekało nas już tylko strome podejście pod wyciągiem. Tu jeszcze kogoś tam wyprzedziłem, ale jakoś nie miałem motywacji na finisz w trupa – po prostu szybko podchodziłem. Tuż przed metą, gwałtowym kontratakiem wyprzedził mnie jeden z dogonionych chwilę wcześniej zawodników – ja zmierzałem do finiszu krokiem spacerowym, czego nie omieszkał wytknąć mi komentator zawodów. No i koniec – pokonałem trasę w 1:32 godz., zająłem sześćdziesiąte któreś miejsce na 185 startujących i poleciałem robić zdjęcia na finiszu kolegom. Straty do lidera miałem ponad pół godziny, co dobrze świadczy o różnicy w poziomie sportowym.
Wnioski debiutanta:
Sprzęt sam nie biega, ale zawodnik w kiepskim sprzęcie też nie pobiegnie. Współczesny skiturowy zestaw zawodniczy (narty, wiązania, buty) waży poniżej 2 kg na nogę a może zejść do niewiele ponad 1,5 kg. Zestaw turystyczny waży zwykle ok. 3 kg albo więcej na nogę. Foki turystyczne są cięte szeroko, aż do samej krawędzi narty, żeby zapewnić jak najlepszą trakcję, natomiast foki zawodnicze są cieńsze i węższe, żeby zapewnić tylko niezbędne minimum trzymania i maksimum poślizgu do przodu, co wymaga lepszej pracy rąk, ale też jest szybsze. Korzyści płynących ze sprzętu zawodniczego chyba nie trzeba więc wyjaśniać. Nie da się zawalczyć w zawodach na zwykłym sprzęcie. No i kije chyba teraz wziąłbym długie, biegowe a nie moje zwykłe turowe (czyli po prostu trochę dłuższe zjazdowe).
I co wynika z powyższego? W zasadzie nic. Na zawodach było super, była endorfina. Tym razem po prostu aktywnie pokonałem trasę (nie obijałem się, ale też nie zarzynałem), a następnym razem spróbuję dać się z siebie więcej. Bo następne starty skiturowe zdecydowanie będą. Zawodniczego sprzętu na razie nie kupuję, od podium będę znowu daleko, ale wystartuję dla samej dobrej zabawy, dla przyjemności dogonienia kilku zawodników z lepszym sprzętem, dla tego uczucia, że daję z siebie więcej niż na jakiejkolwiek wycieczce skiturowej.
P.S.
Zawody zawodami, ale to przecież było tylko półtorej godziny, więc po krótkim odpoczynku jeszcze tego samego dnia z koleżanką Ewą poszliśmy na nartach na Babią, gdzie wiatr, lód i szreń pozwoliły nam zasmakować trochę innego narciarstwa. I też było bez obijania się.
A następnego dnia była próba podboju Tatr, ale okazało się, że twarda szreń uniemożliwia właściwie jakąkolwiek działalność narciarską, więc skończyło się na Kasprowym. I też było fajnie. Bo skitury to super zabawa i odpowiednia porcja napierania. Warto spróbować, zwłaszcza że sprzęt jest już powszechnie i łatwo dostępny.
Zdjęcia: Piotr Kłosowicz (jedno pochodzi od organizatora zawodów)