Zdając sobie sprawę z ważnej roli, jaką pełni dieta w życiu sportowca, podjęłam próbę zrobienia własnych batonów energetycznych. Głównym motywatorem była ciakawość wyniku, poza tym robiąc coś samemu, wie się co w środku siedzi (żadne konserwanty, sztuczne barwniki, wzmacniacze smaku, itp), no i oczywiście nie należy zapominać o kosztach — w przypadku własnoręcznie robionych cena przynajmniej 2–3 razy niższa niż gotowych:)
Ponieważ nie mam zbyt dużego zaufania do swoich zdolności kucharskich, posłużyłam się przepisem trenera sportów wytrzymałościowych Dariusza Sidora.
To była baza, ale do przepisu wprowadziłam parę modyfikacji, które jak się potem okazało, niekoniecznie korzystnie wpłynęły na efekt końcowy:-) Ale, jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Mam teraz zapas na kilka mocnych treningów, ale już niedługo podejdę do ponownej próby kulinarnej.
Parę uwag i obserwacji:
Dodatki, które wykorzystałam:
- rodzynki
- orzechy laskowe
- ziarna sezamu i słonecznika
- siemię lniane
- gumisie (kiepski pomysł, bo rozpuszczają się pod wpływem wysokiej temperatury)
- sok pomarańczowy do zlepiacza (strzał w 10 — nadaje kwaskowy smak, ktory lubię)
Płatki wcześniej namoczyłam wodą, ale trochę przesadziłam z ilością i po dodaniu zlepiacza całość okazała się za rzadka. Uwaga z ilością dodawanego miodu i/lub cukry. Tu też przesadziłam.… Konsystencja wyszła może mało zachęcająca do degustacji, ale zapewniam, że podczas długiego treningu biegowego w górach smakowało wyśmienicie!