Mając trzy tygodnie przerwy między zawodami skiturowymi zaczęłam nerwowo przeglądać kalendarze różnych imprez. Nie mogłam sobie pozwolić na rozprężenie przez Mistrzostwami Polski i finałem Pucharu Polski w narciarstwie wysokogórskim (XV Memoriał Malinowskiego). Nie można przecież tak długo leniuchować przed najważniejszymi zawodami w sezonie.
Wybór padł na MTBO – Maraton Terenowy Blisko Otwocka. Przede wszystkim pasował termin i było blisko z domu. Przygotowania do startu polegały na odkurzeniu starego roweru i przygotowaniu go do zawodów. Odkurzanie i przygotowanie zakończyło się w piątek wieczorem, tak więc w sobotni poranek, już w Otwocku, po raz pierwszy od zeszłorocznej Odysei siedziałam na siodełku. Miałam pewne obawy dotyczące tego, czy wysiedzę na nim te siedem godzin… ale szczęśliwie udało się.
Postanowiłam sobie, że się nie zamęczę, tylko spokojnie przejadę ile się uda. Ale oczywiście na starcie spotkałam Ulę… Postanowiłam się jednak nie spinać i nie jechać na maxa tylko robić swoje i się nie pogubić. W okolice pierwszego punktu dojechałam w miarę sprawnie. Ze znalezieniem go miałam trochę kłopotu, chociaż był postawiony w dobrym miejscu, tylko ja nie mogłam odgadnąć skali mapy. Mapa była „zmniejszoną pięćdziesiątką” – przeskalowaną tak, żeby zmieściła się na arkuszu.
Jak już znalazłam „jedynkę” to pojechałam przez bagna szukać „piętnastki” zamiast jak człowiek pojechać drogą do „dwójki”. Tu można by zakończyć to opowiadanie, bo ten błąd kosztował mnie bardzo dużo straconego czasu i pomimo dalszej, dosyć sprawnej nawigacji, dojechałam do mety na piątym miejscu, zaliczywszy 11 z 15 punktów kontrolnych. Przejechałam 90 kilometrów. Pomiędzy wszystkimi punktami było wiele możliwych do realizacji wariantów i dlatego rzadko spotykało się na drodze innych zawodników. Takie spotkania zawsze były ciekawe i oznaczały bliskość punktu kontrolnego. Na punkcie zawsze można było kogoś spotkać, niektórzy organizowali sobie przy okazji posiłki lub konsultacje dotyczące dalszej drogi.
Zawody zorganizowane były bardzo dobrze, wszystko było gdzie trzeba i kiedy trzeba. Trochę bagien, trochę piachu. Tylko pod górkę, niestety, nie było… Punkty ustawione były w ciekawych miejscach i wszędzie dało się dojechać rowerem, chociaż miejscami drogi zalane były wodą prawie do kolan. Na szczęście deszcz przestał padać piętnaście minut przed startem…
Tak więc pierwszą w tym roku przygodę z rowerem uważam za udaną. Na razie jednak zostawiam jednoślada na balkonie i zbieram się do Zakopanego, aby zakończyć tegoroczną przygodę ze startami na skiturach. Już w najbliższą sobotę.
Film z zawodów: http://vimeo.com/40654079