Na swój pierwszy triatlon wybrałam sobie najkrótszą z możliwych tras, ze szczególnie mało wymagającym odcinkiem pływackim – w rzece i z prądem :). Emocji i trochę stresu przed startem było, szczególnie że wcześniej nasłuchałam się opowieści jak to można z pięści po grzbiecie dostać, a i o przytopienie nietrudno, a mi do umiejętności ryby jeszcze daleko. Ustawiłam się więc zapobiegawczo w tylnej części stawki, co przy dość wartkim nurcie rzeki łatwe nie było. Jak się okazało chaos był, ale raczej z tyłu, gdzie co niektórzy mieli problem z samym wystartowaniem. Zaliczyłam więc parę „wężyków” zanim udało mi się wywalczyć własny tor. 750 metrów przepłynęło jak z bicza strzelił i po, jak mi się niestety wydaje, ślamazarnej zmianie byłam już w siodełku. Nie znając swojej pozycji w grupie ścigałam się ze sobą i starałam dogonić tych, którzy byli przede mną. Trasa przyjemna, z jednym stromym podjazdem, na końcówce którego niejednemu wyrwało się z ust kilka niecenzuralnych słów. Pomimo tego, że drafting był zabraniony aż roiło się od grupek wzajemnie się ciągnących. Ja starałam się jechać przepisowo i tylko rzucałam krzywe spojrzenia tym naciągającym zasady.
Potem szybka zmiana butów i po 500 metrach dowiedziałam się, że jestem trzecią kobietą. Drugą widziałam przed sobą, więc cisnęłam ile się da, choć nogi nie chciały się już tak szybko kręcić. Dystans zmniejszyłam, ale nie udało mi sie już żadnej dogonić, choć na mecie strata do pierwszej kobiety wyniosła niecałe 30 sekund.
Na mecie było ciasto i owoce i pamiątkowy medal. Smaczek na kolejny start też już jest, tym razem może na dystansie olimpijskim.
Foto: Piotr Kosmala