Dwa dni przed startem, w środę o 6.20 dostaję informację, że moja koleżanka nie może pobiec. Wszystko przygotowane, umówiony wyjazd z Krakowa. Muszę pobiec w tym biegu, nie ma innej opcji — myślę sobie i trochę wątpiąc, czy uda mi się kogoś znaleźć, wchodzę na forum i dzwonię po kolei do wszystkich, którzy ogłaszają, że szukają partnera do biegu. Dość szybko trafiam na Michała. Wiem tylko, że celuje w 11–12 godzin i to mi wystarcza. Mamy taki sam cel, więc będzie dobrze. Spotykamy się następnego dnia w Cisnej przy odbiorze pakietów startowych. Ustalamy strategię, przygotowujemy przepaki i idziemy na odprawę. O 21 już śpię. Budzik nastawiony na 1.00, ale równo o północy budzi mnie ulewa, pół godziny wsłuchuję się w deszcz bębniący o szyby i zastanawiam się czy przygotowałam odpowiednią ilość rzeczy do przebrania na przepakach.
Do autokarów wchodzimy w lekkim deszczu, nie jest najgorzej. W Komańczy już w ogóle nie pada. Szybka rozgrzewka, pamiątkowe zdjęcie i już jest sygnał startu. No to się zaczęło.
Pierwszy etap — do przełęczy Żebrak — traktujemy rozgrzewkowo. Znamy się chwilę, nigdy razem nie trenowaliśmy, więc nie ma co się wyrywać, spokojnie sobie biegniemy. Na punkt wbiegamy zaraz za pierwszą setką, kubeczek izotonika i lecimy dalej. Zaczyna się robić całkiem przyjemnie, biegniemy łagodnym grzbietem Działu. Co prawda trochę wieje i co chwila biegniemy we mgle, ale właśnie się rozgrzałam i zaczyna mi się podobać. Z Honu nabieramy tempa. Szybki zbieg, a w zasadzie zjazd prawie pionową ścianą po błocie wprawia mnie w dobry nastrój (czuję się prawie jak na nartach). Wyprzedzamy po drodze dwa mixy i z uśmiechem na twarzach wpadamy na przepak w Cisnej. Jest ok. 7.30, zaczyna się robić ciepło i już wiem, że w długich spodniach daleko nie polecę, więc decyduję się na zmianę ciuchów. Uzupełniamy picie i w drogę. Przygotowując się do biegu, przeczytałam chyba wszystkich dostępne relacje z Rzeźnika. Większość pisała, że ten 24-kilometrowy etap, zaczynający się dość stromym i długim podejściem na Jasło, a kończący zabójczą „drogą Mirka”, jest najcięższy. Zaczynamy wspinaczkę, nie jest najgorzej, ja jakoś najbardziej to lubię podejścia, Michał też ma chyba dużo siły, bo daje ostro do góry, zostawiamy wszystkich w tyle. Za Małym Jasłem całkiem przyjemny przebieg, co chwila mijamy jakąś polankę, mgły się podnoszą odsłaniając coraz to ładniejsze widoki. Błoto już mi nie przeszkadza, po 40 kilometrach można się przyzwyczaić. Co chwila mijając jakiś team dobiegamy do sławetnej „drogi Mirka”. Na odwagę wciągam batona energetycznego i zaczynamy zbieg. Asfalt zdecydowanie nie jest moją ulubioną nawierzchnią do biegania, zwykle unikam go jak ognia. Nie jestem w stanie biec, więc żeby zbytnio nie zwalniać truchtamy poboczem, co chwila robiąc przerwy marszem. I tak, dość sprawnie, dobiegamy do Smereka. Zmieniam buty, bo w mokrych skarpetkach biegnie mi się średnio przyjemnie, a najtrudniejszy odcinek przecież dopiero przed nami. Bierzemy kijki, żeby dać nogom trochę wytchnienia na podejściu i wychodzimy na kolejny etap. Od początku wita nas paskudne błoto. Drugie buty już nie mają tak dobrego bieżnika i zaczynam się ślizgać. Droga na Smerek nie jest jakoś specjalnie ciężka, podejście jak to zwykle bywa w górach. Po drodze mijamy sporo turystów, biją brawo i co chwila słyszę jakieś miłe słowo. Wiem, że jestem jedną z pierwszych dziewczyn na trasie, więc to dodatkowo dodaje mi sił. Wychodzimy na Smerek, kijki już nie będą potrzebne, przypinamy je do plecaka i biegniemy przez Połoninę Wetlińską. (foto z galerii udostępnionej na facebooku przez Maxmiliano de Suza) Całkowicie się wypogodziło, widoki super, szkoda, że nie ma czasu się nimi pozachwycać. Trzeba patrzeć pod nogi, bo na szlaku mnóstwo skał i kamieni. Do Berehów zbiegamy zaraz za czwartym mixem, zostawiamy kijki — na schodach raczej się nie przydadzą. Na ostatni etap wybiegamy jako czwarty zespół mieszany. Przed nami najcięższe podejście. Wdrapując się na Połoninę Caryńską czuję się jakby robiła jakąś drogę wspinaczkową. Mam wrażenie, że szlak idzie pionowo do góry, stopnie na wysokości kolan, nieraz pomagam sobie rękami. Tylko świadomość faktu, że to ostatnie metry do góry pozwala mi dotrzeć na szczyt. Teraz to już tylko w dół i upragniona meta. Jednak nogi już nie te, stopy nie układają się równo na kamieniach, ciężko zbiegać, więc robimy przerwy marszem. W tym czasie wyprzedza nas mix, z którym mijamy się od przepaku w Smereku. Nie wiem skąd mają tyle siły na koniec, ale dają ostro w dół i na mecie są 5 minut przed nami. My kończymy Bieg Rzeźnika w 11 godzin i 39 minut jako 5 zespół mieszany i 45 w klasyfikacji ogólnej. Podsumowując, sprawdza się powiedzenie — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Całe szczęście, że trafiłam akurat na Michała, który był w podobnej formie. Całą trasę biegliśmy równo i muszę powiedzieć, że cały ten bieg był dla mnie przyjemnością. Start uważam za jak najbardziej udany. Czy pobiegnę za rok? Znając siebie pewnie tak, takie wyzwania wciągają.
Gratuluję świetnego wyniku. Brawo :)