Tekst: Jarek Haczyk
Zdjęcia: Piotr Kosmala
Jarek, współorganizator Biegu Opolskiego, tak wspomina zawody w Alpach:
Słowa, które cisną się na usta to: świetna przygoda, doskonale pod względem organizacyjnym przygotowany bieg i niezapomniane wrażenia.
Ale po kolei.
Do biegu namówił mnie Artur, a właściwie to nawet nie musiał namawiać, po tym jak opowiadał o swojej poprzedniej biegowej przygodzie z 2008 roku, czyli TRANSROCKIES RUN, od razu podchwyciłem pomysł i tylko czekaliśmy na uruchomienie zapisów. Wcześniej prześledziliśmy informacje na temat TAR z lat ubiegłych.
W grudniu ubiegłego roku wysłaliśmy nasze zgłoszenie i znaleźliśmy się na liście startowej. Pozostało tylko odliczać dni do wyjazdu do Oberstdorfu. Oczywiście przez te kilka miesięcy nie zajmowaliśmy się tylko przewracaniem kartek w kalendarzu, ale musieliśmy ustalić jakiś cykl przygotowań i startów w biegach górskich. Moją pasją są od zawsze góry, jednak wcześniej taki wariacki pomysł jak bieganie po górach nie przyszedł mi do głowy.
Padło na Rzeźnika czyli 80 km po Bieszczadach. To miał być nasz główny akcent w cyklu przygotowań. Wcześniej należało jednak wystartowć na kilku krótszych dystansach. Jeszcze w październiku ubiegłego roku “zaliczyłem” start na Górze Św. Anny. W okresie zimowym co tydzień trenowałem w okolicach Opola, po jedynych chyba tak blisko domu nadających się do tego terenach w Winowie. W czerwcu razem z moją żoną Natalią spędziliśmy biegowy weekend z Sokołem w Zakopanem, następnie wspólnie przebiegliśmy wspomnianego wcześniej Rzeźnika. Potem jeszcze był Maraton Gór Stołowych i wreszcie dwa dygodnie przed TAR wbiegliśmy na Wielką Sowę.
Nadszedł długo oczekiwany dzień 2 września. Z Opola ruszyliśmy o 5 rano, tak aby po południu spokojnie dotrzeć do miejsca startu i odpocząć po podróży. Już odbiór pakietów zrobił na nas pozytywne wrażenie, mimo kolejki w jakiej musieliśmy odstać. Wieczorem Pasta Party z piękną ceremonią wnoszenia flag narodowych wszystkich krajów, z których pochodzili uczestnicy biegu. Dało się odczuć atmosferę wspaniałego wydarzenia.
Potem trochę niespokojna noc, wiadomo, lekka trema. Rano czekał nas jeszcze spacer na śniadanie. Słońce opierało się o szczyty gór, a nad łąkami opadały mgły. Wreszcie start, który tego dnia miał miejsce trochę później, bo dopiero o 11.00. PUNKTUALNIE jak zwykle! Miasteczko bawiło się razem z nami i doping poniósł nas wysoko w Alpy aż do Austrii. Wtedy jeszcze nie czuło się zmęczenia, które przyszło dopiero po parunastu kilometrach i po pierwszych trudnych podejściach i zbiegach. Zaczynały boleć nogi. Tego dnia mieliśmy do pokonania tylko nieco ponad 27 km. I pomyśleć, że następnego musimy przebyć prawie dwa razy tyle. Wszystko jest w głowach. Nie można o tym myśleć jak o pokonywaniu kolejnych kilometrów. Trzeba skupić się na niesamowitych widokach, na pięknie otaczającej nas przyrody. Wtedy jest łatwiej.
Trzeci dzień przywitał nas deszczem. Z jednej strony mogliśmy trochę odpocząć od wysokich temperatur panujących na poprzednich etapach, a z drugiej trzeba było znacznie bardziej skoncentrować się na ostrożnym stawianiu nóg na śliskim podłożu. Wszak jeden nieostrożny ruch i marzenia o ukończeniu biegu lec mogły w gruzach. Dla nas nie liczył się czas pokonywania kolejnych kilometrów, nie walczyliśmy o podium. Walczyliśmy o przeżycie wspaniałej, jedynej w swoim rodzaju przygody. W tych ciężkich warunkach biegliśmy inną od zakładanej wcześniej trasą o czym zostaliśmy poinformowani poprzedniego wieczora w trakcie kolacji w garażu zajezdni autobusowej. Organizatorzy przygotowani byli doskonale i pod tym względem i gdy opuszczaliśmy ten oryginalny lokal rozdawali już gorące jeszcze nowe mapki. Ta zmiana to była bardzo rozsądna decyzja. Niestety nie miało być krócej, a tylko łagodniej. Po trzech dniach mieliśmy za sobą ponad 120 km, to więcej niż dotychczas przebiegałem tygodniowo w znacznie bardziej płaskim terenie.
Następnego dnia wróciła piękna pogoda. Wbiegaliśmy do Szwajcarii. Ten dzień był bardzo trudny z uwagi na ponad 2400 metrów zbiegów. Szczególnie ciężka była końcówka trasy. Gdy staliśmy na szczycie (jedynym w ciągu tych ośmiu dni) przed sobą mieliśmy 1600 metrową przepaść. Wiedzieliśmy, że tak duży zbieg będzie znacznym obciążeniem dla naszych nóg. Jedynie myśl o czekającym nas następnego dnia odpoczynku utrzymywała nas w pionie.
Odpoczynek to może trochę za dużo powiedziane, bo co prawda piątego dnia do pokonania było tylko nieco ponad 5 kilometrów, ale za to prawie tysiąc metrów w pionie. Wyłącznie w górę. I sprintem. Widoki z wysokości ponad 2100m błyskawicznie zniwelowały skrajne zmęczenie. A widok gondolek sunących w dół, którymi mieliśmy wracać po obiedzie do Scuol, prawdziwie nas rozluźnił. Przepiękne miasteczko z górującym nad centrum kościółkiem na skale zachęcało do spaceru. Musieliśmy wykorzystać to, że mieliśmy znacznie więcej czasu na zwiedzanie. I ciekawostka: noclegi mieliśmy w schronie pod szkołą.
Szósty etap. Po luźniejszym poprzednim dniu miało być łatwiej. Liczyliśmy na to, że trochę zregenerowane mięśnie będą mniej bolały. Już pierwsze metry pokazały jak bardzo się myliliśmy. Było znacznie gorzej. Ledwie powłóczyliśmy nogami. Jednak niesamowita trasa jaką mieliśmy tego dnia przed sobą powoli łagodziła wszystkie bóle. Bieg półką wyciętą w pionowej niemal skale spowodował, że nasze nogi zapomniały o przebytych wcześniej dwustu kilometrach i do Włoch wlecieliśmy jak na skrzydłach. Ostatnie pięć kilometrów do Mals to był najdłuższy nasz finisz. Z nadzieją patrzyliśmy w przyszłość.
A mnie następnego dnia miała rozpierać energia. Pewnie z powodu przekroczenia magicznej dla mnie bariery 3000m. Tak wysoko jeszcze nie byłem. I najdziwniejsze było to, że przestawaliśmy czuć bóle mięśni. Wszystko mijało jak ręką odjął. Czekała nas jednak ciężka końcówka z bardzo ostrym zbiegiem. Zmęczenie minęło jednak błyskawicznie, gdy tylko wbiegliśmy do miasteczka. Ludzie siedzący w mijanych kawiarenkach i kibicujący każdemu przebiegającemu okrzykami i dzwoneczkami tworzyli niesamowitą atmosferę. A słynna Pani z dzwonkiem, była wszędzie na trasie: gdzieś za startem, na jakimś punkcie z posiłkiem, przed metą. Czy ktoś wie jak się przemieszczała? Wprost zarażała optymizmem i energią. Wieczorem czas na koncert i kolejną pyszną kolację. Oczy chciały zjeść wszystko, tylko gdzie to pomieścić?
Ostatni dzień. Nie wiadomo czy się cieszyć, że to już koniec, czy żałować, że przygoda miała się skończyć. Chyba bardziej to drugie! Kolejna piękna trasa ze wspaniałymi widokami i końcówka pomiędzy sadami jabłoni. Gdy mijaliśmy tabliczkę z oznaczeniem ostatniego kilometra z plecaka wyjęliśmy biało-czerwoną flagę i w euforii wpadliśmy na metę trzymając ją na obu końcach. Medale zawisły na naszych szyjach. Ze zmęczenia zostało tylko wspomnienie. Teraz tylko czekaliśmy na oficjalne zakończenie z kulminacją w postaci zakładania koszulek: TRANSALPINE-RUN FINISHER. Edycja limitowana. W Polsce są takie tylko trzy!