Sellaronda Trail, bieg górski na dystansie 54km (+/- 3500m), obchodził w tym roku swoje drugie urodziny. Na starcie w sobotę o 6:00 rano stanęło wielu biegaczy pragnących zmierzyć się z dystansem i czterema pagórami masywu Sella w południowym Tyrolu. Dość długa podróż na miejsce startu dnia poprzedniego trochę mnie wymęczyła, ale obfita kolacja w postaci podwojnego talerza pasty (obsługa była pod wrażenieniem, że dałam radę :) przywróciła mi moc. Stałam więc na starcie i głośno odliczałam wraz z innymi zawodnikami sekundy do startu, nie mogąc się już doczekać trasy i widoków. A widoki były niesamowite! Przez pierwsze 2 kilometry biegliśmy jeszcze po ciemku, wzdłuż blasku rozstawionych pochodni, ale niedługo przywitały nas pierwsze promienie słonca i… pierwszy podbieg. Trasa zawodów co roku jest taka sama — obiega masyw Selli położony w samym sercu Dolomitów, przy czym pokonuje się na przemian 4 przełęcze/szczyty i zbiega do 4 dolin. Każdego roku bieg rusza z innej doliny. W tym roku było to Colfosco, za rok — Canazei.
Założeń na ten bieg nie miałam specjalnych poza tym, że chciałam pobiec mocno i cieszyć się widokami. Spora przerwa spowodowana zerwanym wiązadłem na parę miesięcy wykluczyła mnie z treningów i teraz nadrabiałam gdzie się da zaległości startowe. Zdziwiło mnie też tym bardziej moje prowadzenie przez pierwsze 3 pagóry. Na każdym z punktów odżywczych, ktorych było aż za dużo, Włosi wykrzykiwali na mój widok ‘Prima Donna’. Ja się uśmiechałam, popijałam wodę i biegłam dalej, starając się jeszcze nie ekscytować moją bardzo dobrą pozycją. Bo innych powodów do ekstazy wcale nie brakowało. Tak przepięknej trasy nie biegłam chyba jeszcze nigdy w swoim życiu – widoki niesamowitych, monumentalnych form skalnych, przybierających w promieniach słonca złote barwy otaczały nas ze wszystkich stron i wypełniały taką radościa, że aż chcialo się krzyczeć ze szczęścia.
Sił starczyło mi do czwartego podbiegu. Około południa zrobiło się w końcu ciepło, co jeszcze bardziej odcieło mi moc. Na trawersie zaraz za przełamaniem dogoniła mnie Niemka, którą widziałam już za sobą przed punktem odżywczym na przełęczy. Minęła mnie jak burza. Starałam się ją utrzymać, ale nogi nie chciały już współpracować. Do mety dobiegłam po 7 godzinach i 10 minutach, 80 sekund po Niemce Waltraud Berger, a 30 minut przed Włoszka Maria Pizzina.
Za rok wracam w Dolomity – takie zawody i takie widoki trzeba przeżyć jeszcze raz!
Fotki: Federico Modica i Moli Wan