Tegoroczna edycja chudego Wawrzyńca, poprzedzona falą upałów, sprawiła miłą niespodziankę w stosunku tak do upałów jak i edycji ubiegłorocznej – było pochmurnie i nie padało. Szalejąca w noc przedstartową burza, pokazuje całą swoją moc jeszcze dwie godziny przed rozpoczęciem biegu, mąci i tak niespokojny już sen. Na start dojeżdżamy już nie w deszczu, burza także ucichła, jednak obawy pozostały – a nuż wróci? Zostajemy ostrzeżeni że: “będzie padać” (nie padało).
Spoglądam na zegarek — 4:31, 4:34 wreszcie: start – ruszamy! Pierwsza prosta: asfaltowa i 6- kilometrowa, szybko znika za plecami – jest jeszcze ciemno, mało widać; koncentrujemy się na omijaniu kałuż i połamanych gałęzi. Jest płasko, czuję dobrze znane emocje startowe; krzyczą do mnie: “Biegnij, wytrzymasz!” Więc biegnę, staram się wytrzymać, pierwszy zbieg na mniej więcej 10 kilometrze przelatuję z tempem poniżej 4 min/km, zachwycony rezultatem sposób ten uskuteczniam przez dalsze 60 kilometrów, kładąc podwaliny pod mające nadejść tańce łydek i mięśni ud. Pomimo ulewy jest bardzo ciepło, szybko wypijam cały zapas wody. Rozglądam się za punktem – nie ma. Skonfundowany i zły na siebie za niedostateczną znajomość trasy bidon napełniam strumyczanką /deszczówką – jest bardzo zamulona i potwornie gorzka.
Rozmyślam nad swoję formą – od ostatniego startu minęły 3 tygodnie, dość dużo, myśli jednak zawraca mi spędzony bardzo “studencko” międzyczas. Nie mógł i nie przyczynił się on do poprawy formy, przez 3 tygodnie w zasadzie prawie wcale nie biegałem beztrosko kosztując mazurskiego słońca. Nic to – zachowuję optymizm, trzymam równe tempo, na spokojnie będę próbował złamać 11h. Powinno się udać.
Trasa prowadzi wspaniałymi szlakami Beskidu Żywieckiego, nie ma turystów, jest pochmurnie. W milczeniu i chwilami samotnie kontempluję trasę do momentu wyboru między 80 a 50 . Tu coś mi nie pasuje… Aha, zgubiłem numerek startowy. No trudno, nie mam specjalnej ochoty wracać i go szukać, pobiegnę bez numerka (numerek w magiczny sposób odnalazł się na drugim punkcie żywieniowym, jakieś 20km dalej). Teraz w dół, niewiele widać, znowu chmura, jest typowo beskidzko. Biegnę spokojnie, mijam kolejnych zawodników, staram się trzymać równe tempo – udaje się. Zaczynamy biec szlakiem granicznym – tu nie ma oznaczeń biegu, tu trzeba nawigować się słupkami. Mam szczęście – ten kawałek biegnę z osobą znającą trasę, inaczej bez wątpienia bym się zgubił. Takich zgubionych mijamy całkiem sporo, większość jest wściekła. I rzeczywiście – trudno im się dziwić, naniesienie oznaczeń na tym odcinku nie powinno być specjalnie kłopotliwe a słupków nie widać, są zarośnięte a szlak często skręca. Jest to moim zdaniem niedopatrzenie, wiele dałbym aby za rok cała trasa usiana było białymi, dobrze widocznymi wstążkami.
Tymczasem przed nami dwie ściany, dwie mordercze ściany. Tutaj poczułem 3 tygodnie nic-nierobienia i raczenia się różnymi trunkami. Jest stromo – online casinos ratuję się pożyczonym od zawodnika obok kijkiem trekkingowym, niestety wiele mi nie pomaga – bardziej przydałby się czekan; jest też bardzo ślisko. W pewnej chwili, dość krytycznej dla końcowego rezultatu, łydkie obie me rozpoczynają salsę. Albo coś innego, bardziej przebojowego. W każdym razie – tańcują jak opętane. Nie zachwyca to specjalnie, nawet troszkę dołuje, zaczynam się krzywić. I tak skrzywiony docieram do Trzech Kopców. Przybywa nadziei – tu pojawiają się już oznaczenia, co więcej znam ten odcinek. Dostaję czarną opaskę z “80 ”, pytam ile zostało do mety – 10 km. Czyli całkiem, całkiem – na stoperze trochę poniżej 10h, rewelacji nie ma, ale ostatni odcinek to prawie cały czas w dół (od Rysianki), a więc biegnąc wolnym truchtem powinno się udać. Szybko przybywa mi wiary w powodzenie planu. Próbuję ruszyć biegiem. Wiary jeszcze szybciej ubywa. O, ubyło – kryzys. O, taniec łydek – cholera. W tymże krytycznym momencie cały misterny plan runął. Idę bardzo wolno, na sztywnych nogach. Rozpoczynam wędrówkę-odyseję. Jakiś czas nikt mnie nie mija, potem widzę drugą na trasie 80 kobietę. Przez chwilę liczę wszystkim mijających, potem liczę już tylko mijające mnie kobiety, ale po ósmej też zniechęcam się i przestaję. Mózg wyłącza mi się, budzę się dopiero przekraczając metę- wynik, 12:55 jest wysoce niezadowalający. Kalkuję – dość długa była ta wędrówka, przeszło 3 godziny.
Teraz szybkie dojście do siebie, posiłek regeneracyjny, prysznic, drugi posiłek regeneracyjny, telefony że żyję i jak było. Najbardziej ubawił mnie komentarz znajomego, który wysłuchawszy całej historii grobowym tonem oznajmił: “Michał, walczyłeś jak nigdy. A wyszło jak zawsze”.
Podsumowanie:
Statystycznie możemy powoli zakładać, że pogoda w drugi weekend sierpnia w Beskidzie Żywieckim raczej piękna nie będzie – śmiało można brać nieprzemakalne ciuchy i coś ciepłego. Warto też pamiętać, że na głównej trasie są tylko dwa punkty odżywcze – dość mało, warto zabrać więcej płynów, a także trochę pieniędzy na ewentualne doekwipowanie w jednym ze schronisk. Najgorszym etapem trasy jest moment przy szlaku granicznym – tu trzeba zachować czujność co w zmęczeniu nie bywa łatwe. Warto też uzbroić się psychicznie przed dwoma bardzo ostrymi podejściami.